Drugi dzień imprezy równie udany. Największe zaskoczenie Plan B. Ben Drew zaczął raczej spokojnie, można powiedzieć rock&rollowo, w starym stylu, idealnie dopasowanym do jego garniturku i wąskiego krawata śledzia. Skojarzenie miałam z Tomem Jonesem, co akurat jest średnim komplementem w moich ustach. Ale potem... Potem było już coraz ciekawiej. Ostry hip hop, mocne rockowe uderzenie łącznie z przepychankami z kolegami z zespołu na scenie i scoverowane prawie nie do poznania klasyczne hity z dawnych lat jak My girl czy Stand by me. Nie wiem czy Ben ma rzeczywiście takie usposobienie, chce wyeksponować swoją identyfikację z buntem chłopaków londyńskich szemranych dzielnic, czy po prostu coś się stało przed koncertem, ale wyglądał na potwornie wkurzonego w trakcie. Na szczęście nie obniżyło to wartości artystycznej występu. Zaśpiewał też oczywiście swój największy przebój czyli She said. Jeśli ktoś jeszcze nie zna to polecam wyszukać na youtube.
Pewniak: oczywiście Jamiroquai. Tego można się było spodziewać. Dwugodzinne szaleństwo (pod koniec już troszkę chciałam, żeby skończył, abym w końcu mogła choć na chwilę położyć się na ziemi ;-) ). Chyba sam Jay był zaskoczony niesamowitą reakcją publiczności, ale muzyka naprawdę porywała do tańca.
Najmniejszy entuzjazm wzbudziło we mnie Sistars. Zaśpiewały świetnie, wyglądały pięknie (Natalia wzbudzała swoją kreacją spore zainteresowanie, szczególnie wśród mężczyzn), muzykę lubię, ale między piosenkami popadały w potworną afektację. Na pewno taki koncert to dla nich ogromne emocje, ale ja jakoś nie mogę słuchać bez zgrzytu zębów jak ktoś opowiada, że tajemnicza siła sprowadziła go tutaj z kanciapy zbitej z desek. No nie mogę, mój cynizm daje o sobie znać i zgrzyta.
I to byłby koniec mojej recenzji. Pozostaje mi czekać na ogłoszenie artystów przyszłorocznego festiwalu.
Zdjęcie www.orangewarsawfestival.pl