wtorek, 17 grudnia 2013

Marzenia o DIY

Chciałabym być mistrzem projektów DIY jak koleżanki blogerki, ale jakoś kurcze nie wychodzi. 
 Spójrzmy na te wszystkie rzeczy, które jak sugerują opisy, każdy na pewno ma w domu - u mnie okazują się być kompletną egzotyką. Ja nie mam w domu sznurka. Serio. Wy macie? Pistolet do klejenia na gorąco, taaa. Prędzej bym znalazła szablę z pierwszej wojny. Namiętnie kolekcjonuję tylko korki po winie, aby kiedyś zrobić z nich ścienną instalację. Zajrzałam w niedzielę do puszki, do której je zazwyczaj wrzucam. Doszłam do wniosku, że mam problem z piciem i może czas przystopować. Moje potencjalne DIY skłania przynajmniej do refleksji nad życiem ;-).
Jednak prawie co roku udaje mi się wyciągnąć z głębin komody szarą papierową torbę z ozdobnym papierem, bristolem, kokardkami oraz innymi kolorowymi popierdółkami i stworzyć DIY na miarę moich możliwości. Kartki świąteczne. Znajomi już zaakceptowali moje dziwactwo i nie komentują, że dostali jakieś podejrzanie krzywe kartki, które chwieją się zamiast stać w dumnym rządku na kominku, ani nie dziwią się, że renifery mają tylko po 2 nogi, lub jakiś element odpadł i pozostał w kopercie. Są wyrozumiali, chwytają za klej i doklejają co odpadło.  Cenię ich za to.  



A dla osób, które chcą się zmierzyć z wyzwaniem polecam instruktaż jak zrobić subtelną złotą girlandę w nowoczesnym prostym stylu. Nawet ja bym dała radę. Chyba. Tylko sznurka nie mam...

http://www.almostmakesperfect.com/2013/12/09/diy-gold-triangle-garland/

niedziela, 8 grudnia 2013

Za mało to też niedobrze

W ramach zeszłotygodniowej promocji kupiłam sobie między innymi książkę Projekt szczęście Gretchen Rubin. Poleciła mi ją bardzo mądra kobieta i rzeczywiście warto przeczytać. To zupełnie inny klimat niż autorytarna Dominique Loreau namawiająca do zakupu torebki Hermes, jeśli dobrze pamiętam, w ramach upraszczania swojego życia :-).
Na razie trawię Projekt szczęście dla siebie, ale już znalazłam kilka ciekawych obserwacji i podobieństw z autorką książki. Na przykład tak samo jak Gretchen jestem uzależniona od uznania. Mogę wykonać najgorszą robotę, o ile zostanę za to zagłaskana na śmierć słowami podziwu i uznania dla moich zdolności w dziedzinie, na przykład, ścierania kurzu :-). Straszne, wiem.
Podobnie jak Gretchen mam też tendencję do kupowania zbyt małej ilości rzeczy. Dziwne, ale prawdziwe. Chodzi przede wszystkim o rzeczy, które w domu szybko się zużywają: pasty do zębów, płyn do demakijażu, klasycznie: papier toaletowy i chusteczki higieniczne. Staram się to zmieniać pod wpływem mojego życiowego partnera, bo wcześniej sobie tego nie uświadamiałam i wydawało mi się, że "wszyscy tak mają". Od niedawna zazwyczaj mam zapas powyższych, ale wcześniej bywało różnie i nader często zdarzało się przeszukiwanie wszystkich kieszeni w poszukiwaniu choć skrawka chusteczki. Ale mam też tendencję do kupowania zbyt małej ilości ubrań. Donaszam t-shirty jako górę od piżamy zimową porą. Nigdy mi się nie chce kupić nowej pary rajstop. Jakoś mi nie po drodze. Panie w Calzedoni, które usiłują zwiększyć swój koszyk ilościowy, proponując przy zakupie miliona par rajstop jedną gratis, nie mają ze mną lekko. Kupienie od razu więcej niż jednej pary wydawałoby mi się zbędną ekstrawagancją. Zakup zimowych butów to horror. Ponieważ kupuję wyłącznie skórzane wysokie buty typu oficerki, wiąże się to dość dużym wydatkiem. Nie mam tendencji do trwonienia pieniędzy na ubrania, więc muszę być w stu procentach przekonana do czegoś, na co mam wydać większą sumę. Nałażę się po sklepach, namierzę, naoglądam ścigając niedościgniony wciąż ideał, który powstał w mojej głowie. Tu pojawia się kolejny czynnik: nienawidzę łażenia po centrach handlowych. Mam swoją czarną listę, na której pierwsze miejsce zajmują Złote Tarasy, oczywiście ze względu na tłumy => bałagan na wieszakach + kolejki do przymierzalni. Po dwudziestu minutach poszukiwań we wrogim otoczeniu jestem już tak zmęczona, że dochodzę do wniosku, że w sumie jeszcze nie am śniegu, albo że dokupię sobie zimowe skarpety do kaloszy i jakoś to będzie. Ale nie będzie, bo chodzenie w kaloszach w 20stopniowym mrozie jaki się przecież trafia w naszej szerokości geograficznej dość często, nie jest mądrym pomysłem. W końcu kupuję jakieś buty, czasem trafia się udany zakup, czasem kompromis. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się mieć dwóch par zimowych butów, które mogłabym nosić zamiennie, dlatego szybko je niszczę i historia się powtarza.Zarówno jeśli chodzi o ubrania, buty jak i kosmetyki i środki czystości, to niby drobiazg, ale często wywołuje niepotrzebne stresy i finalnie częstsze niż to konieczne wizyty w tak nielubianych centrach handlowych.
W tym roku postanowiłam kupić dwie pary butów. Jedne śniegowce typu bean boots, które łatwo będzie czyścić, będą bardzo ciepłe i wygodne oraz klasyczne kozaki lub oficerki, które będą pasować do bardziej eleganckiego stroju. Męczyłam się bardzo i dziś w końcu się udało :-).
Co o tym sądzicie? Kupujecie za malo tak jak ja, w sam raz, a może jesteście typem, który ma zawsze w domu zapas szczoteczek do zębów i 3 zgrzewki papieru toaletowego?
W ramach organizowania się mam też postanowienie stworzenia sobie w pracy małego niezbędnika w szufladzie biurka: tabletki przeciwbólowe (kolejna rzecz, którą notorycznie muszę pożyczać), chusteczki, może rajstopy, paczka gumy do żucia. Jeszcze pomyślę co więcej powinno się tam znaleźć. W biurku trzymam już pastę, szczoteczkę do zębów, rolkę do ubrań, a pod biurkiem jedne baleriny i jedne szpilki do wyboru w zależności od potrzeb. Też macie takie niezbędniki w pracy? Co się na nie składa?

Ale się rozpisałam :-).

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Witaj grudniu!*

Gardło boli, ale na szczęście chyba od gadania, a nie od wirusów, bo dziś, po odrobinie stresu, udało mi się z całkiem niezłym efektem wystąpić publicznie, mimo, że nie jest to moja bajka. Poza tym miałam okazję przyjrzeć się z bliska prawdziwej żywej Francuzce  i przyznaję, że poradniki o dobrym stylu nie kłamią ;-). 
Z ciekawostek: polecam zajrzeć do CSW w Warszawie. Dobra wystawa komentatorki, choć szczerze mówiąc pierwsza sala nie zachęciła mnie specjalnie, ale im dalej w las, tym lepiej. Natomiast wystawa "Zapachy" w centrum nauki Kopernik, na którą byłam bardzo podekscytowana, raczej mnie zawiodła. Ciekawie było powąchać odtworzone zapachy pochodzące z różnych epok, ale nic więcej mnie nie urzekło. 
Za to tuż po opuszczeniu CN Kopernik rozpoczęłam sezon na gorącą czekoladę najlepiej jak tylko można, w Czułym Barbarzyńcy. Ich czekolada może nawet dorównuje tej w Bunkrze Sztuki w Krakowie... Macie jakieś swoje typy miejsc z gęstą prawdziwą gorącą czekoladą? 
W piątek pobiegłam do Empiku skorzystać z oferty Black Friday 3 za 2 i wyszłam z 5 książkami +jednym filmem. Skończyło się na tylu tylko dlatego, że na szczęście zabrakło mi rąk. Gwiazdka będzie w tym roku książkowa. Choć jeśli mam być tak zupeeełnie szczera, to przyznam, że 3 książki kupiłam w prezencie dla siebie.
No i do sedna: na Emilii Plater, w jakiejś jak sądzę pracowni wystroju wnętrz zobaczyłam po raz pierwszy w Polsce moje marzenie - szklaną gwiazdę morawską. Kiedyś jedną wypatrzyłam w przykurzonym antykwariacie w Edynburgu, ale primo antykwariat był zamknięty, a secundo do podręcznego raczej byśmy i tak jej nie spakowali. Chyba wrócę w tygodniu do tej pracowni i podpytam skąd i czy nie chcieliby jej sprzedać :-). A może nadal będę tylko marzyć?
Co u Was dobrego? Jakieś ciekawe filmy i wydarzenia? Czy widział ktoś już Historie rodzinne Sarah Polley?








* Tytuł mi wyszedł jak na gazetce ściennej w podstawówce: Witaj Zimo! Nie mam chyba talentu do pisania ;-)


czwartek, 21 listopada 2013

Wokół Amsterdamu

Kolejny już długi weekend mieliśmy okazję spędzić w Holandii, ten niewiele był chłodniejszy od majowego :-). Tym razem jednak skupiliśmy się na zwiedzaniu okolic, a nie samego Amsterdamu. Jeśli tylko macie taką możliwość gorąco polecam. Do dyspozycji jest dobra sieć komunikacji kolejowej dzięki, której można bardzo szybko i prosto dostać się w świat małych miasteczek jak z bajki.
Tym razem w planie wycieczki nie było dzielnicy czerwonych latarni (no dobra, przypadkiem odkryliśmy jeden domek z czerwoną latarnią tuż przy starym kościele w Haarlemie), unoszącego się wokół zapachu marihuany i pielgrzymki od jednego do drugiego multitap baru. Za to nacieszyliśmy się mieszczańskim porządkiem, klimatem dobrobytu, wiejską atmosferą i zapachem żółtego sera :-). Udało nam się zajrzeć do Haarlemu, Lejdy, Marken, Saanse Schans i Edam.
W Haarlemie mieliśmy szczęście być w sobotę, kiedy na rynku i jeszcze jednym pobliskim placyku odbywa się targ. Ślinka ciekła nam intensywnie: pieczywo, oczywiście sery, owoce morza, słodycze (stroopwafel, gofry belgijskie, naleśniki = ślinotok), kwiaty, egzotyczne owoce. Wszystko bardzo klimatyczne, ale autentyczne. Rzeczywiście widać, że mieszkańcy robią tam zakupy.
Jednak bardziej niż Haarlem urzekła na Lejda. Stare uniwersyteckie miasteczko, z kanałami i zaułkami.  Oddawałam się namiętnie obserwacji ludzi, wystaw sklepowych (sery!), dyskretnemu zaglądaniu do domów przez wielkie okna pozbawione firanek (wiem, że to nieładnie, ale nie mogę się powstrzymać. Kto chce, ten ma firanki ;)). Trzeba się po nim po prostu pokręcić, zjeść coś dobrego i cieszyć gwarną atmosferą średniowiecznego miasteczka.
W Saanse Schans spędziliśmy nieco więcej czasu. To skansen tuż pod Amsterdamem, w którym zobaczyć można wiatraki, tradycyjny sposób produkcji sera, sabotów itd. Nie wiem jak to działa, ale już na parkingu w powietrzu czuć było zapach kakao, więc nie mogło mi się tam nie podobać. Bardzo polecam wejście do wiatraka, do popularnego w Holandii sklepu typu supersam Albert Heijn, ale w wersji z przed 100 lat, spacer między domkami, które są zamieszkane. Ja nie oparłam się też pogłaskaniu kózek w zagrodzie, mając dobrą wymówkę w postaci małej towarzyszki. Że niby pokazuję dziecku wiejskie zwierzątka, ha ha, ewidentnie ja byłam ucieszona kozami najbardziej ze wszystkich ;-).
Marken jest bardzo ciekawym miejscem i dojazd do niego przez wioski tak maleńkie, że ciężko uwierzyć, że to nie dekoracja filmowa, również dostarcza niezapomnianych wrażeń. Do 1957 roku, kiedy to usypano tamę czy też groblę, Marken było położone na wyspie i przez to mocno odizolowane od reszty świata. Zachował się tam specyficzny dialekt języka holenderskiego oraz odrębna kultura. Jest tam niezwykle pięknie, choć niestety w listopadzie ciekawe podobno muzeum było już zamknięte i  miejscowość sprawiała wrażenie opustoszałej.
Najbardziej jednak urzekł mnie Edam, zbieżność nazw z serem nie jest przypadkowa. To ciche i malownicze miasteczko z krzywym rynkiem, maleńkimi zwodzonymi mostami, pięknymi domami i kościołami. Trudno mi powiedzieć czym właściwie mnie tak zachwyciło. Chyba największym nagromadzeniem tego, co tak bardzo w Holandii mi się spodobało. Bardzo dekoracyjnymi detalami architektonicznymi, zadbanymi roślinami w pięknych donicach przed drzwiami wejściowymi, niesamowitymi wnętrzami widocznymi przez okna, malowanymi szyldami... A wnętrza... Właściwie w każdym domostwie jest wielkie okno wychodzące na ulice. Czasami jest jakaś firanka lub pas mlecznego szkła, aby zapewnić sobie prywatność, ale wewnętrzny parapet jest w większości przypadków widoczny z ulicy. Służy on ekspozycji różnych kolekcji i elementów dekoracyjnych. Naprawdę robi to wrażenie: od roślin doniczkowych, przez artystyczne szkło, po antyki, rzeźby, saboty, kolekcje starych dzwonków i innych piękności. Pokój na parterze to standardowo salon, czasem połączony z kuchnią. Zajmuje właściwie większą część powierzchni domu i często ma po przeciwnej ścinie wyjście na taras czy ogródek. Sprawia to, że wnętrze jest bardzo jasne i jednocześnie przytulne.



 Lejda










 Saanse Schans




 Marken






 
Edam

czwartek, 14 listopada 2013

Co robię zamiast

W przygotowaniu tekst podróżniczy, a zamiast pisać siedzę i rozkminiam post Marii z Ubieraj się klasycznie o kolejnym kroku do zdefiniowania swojego stylu. Myślę o kilku słowach, które określają mój styl i jest ciężko. Może: ciasno w boczkach, szaro-buro i za krótko ;-)? Żartuję, choć naprawdę znalezienie krótkiej sukienki, która jednak nie będzie skandalizująca, gdy ma się więcej niż 175cm wzrostu nie jest takie proste.
Poza tym czuję zbliżającą się Gwiazdkę: nie, nie przez świąteczne reklamy i czekolady. Przez natężenie, żeby nie powiedzieć brzydko, masakry w pracy. Ale skłania mnie do również do nieco przyjemniejszych przemyśleń: jakie w tym roku sprawić prezenty. Uwielbiam je planować. Niestety często kupuję na ostatnią chwilę. W tym roku naprawdę zacznę wcześniej! Ktoś już kupił coś, czy raczej czekacie przynajmniej do grudnia?
 Tymczasem zamiast kupować mam dziś kolejny zryw minimalizowania dobytku. Często takie zrywy zdarzają mi się po powrocie z podróży. Jak już chyba kiedyś pisałam pobyt w innym kraju czy mieście prowokuje u mnie zazwyczaj podejmowanie postanowień związanych z nazwijmy to szumnie moim stylem życia.  Najmocniej zawsze działa Londyn, ale i tym razem jakieś złączki w głowie mi się poprzestawiały. Będzie o tym więcej. A czy Was obcowanie na przykład z niemieckim porządkiem lub włoskim dolce vita inspiruje do modyfikowania codziennych nawyków lub najbliższego otoczenia?

O tu ilustracja tego jak chciałabym wyglądać, czyli kocham burość:


A tu coś co chyba bardziej by pasowało do mojej fizjonomii:


Kto mnie widział niech się wypowie! Kto nie widział też może, a co tam ;-).






niedziela, 3 listopada 2013

Moda na trójkąty*

Chyba możemy mówić o poważnym trójkątowym trendzie :-). Tapeta i poduszka pochodzą z zachwycającego sklepu Ferm Living. Oni też mają niezłego bzika na punkcie trójkątów...





To tylko kilka przykładów z sieci, ale jest tego naprawdę mnóstwo. Mnie trójkąty urzekły dawno temu. Dla potwierdzenia kubek kupiony w 2009 roku w Brukseli, w firmowym sklepie Cafe Tasse (najlepsza belgijska czekolada w mojej skromnej opinii), ale poduszka to już nowy nabytek z Deco Boko, tajemnicza przesyłka wspomniana w jednym z wcześniejszych postów. Myślę, że całkiem nieźle komponuje się z ikeową na kanapie w tak zwanym pokoju gościnnym ;-) - kto u mnie był, ten zrozumie żart.



Widoczna na zdjęciu hoja dosłownie spadła nam z nieba (bez doniczki), więc przygarnęliśmy bidulę.

* Trochę się martwię, czy ten tytuł nie spowoduje napływu osób zainteresowanych nowymi doświadczeniami erotycznymi ;-). I tak statystyka blogera mówi mi, że odnośnik do mojego bloga jest na jakiejś stronie porno...

środa, 30 października 2013

Kooperacje/kolaboracje

Szykuję kolejny post wnętrzarski, ale potrzebuję choć minimum światła dziennego, aby zrobić w miarę sensowne zdjęcie, co niestety w tygodniu jest właściwie niemożliwe, a ostatni weekend mieliśmy mocno zajęty (Centrum Nauki Kopernik zdobyte!). Tymczasem chciałam zapytać co sądzicie o współpracach projektantów z sieciówami. Czy kupiłyście kiedyś coś z takiej kolekcji? Ja mam ciągle opory, bo po pierwsze podobno w dzień premiery w sklepach mają miejsce sceny dantejskie, a po drugie, choć cena jest zazwyczaj dość jak na sieciówkę wysoka, to jakość pozostaje raczej bez zmian w stosunku do regularnej oferty. Czyli dla mnie bez szału. Jedyny raz zdarzyło mi się dostać koszulkę nocną w paski z kolekcji Sonii Rykiel dla H&M. Zniszczyła się wprawdzie dość szybko, ale przyznam, że po intensywnym użytkowaniu, bo bardzo mi się podobała. Poniekąd stąd też tytuł. Bo czy to nie jest trochę kolaboracja z wrogiem? Akurat pomysły Isabel Marant, która zainspirowała mnie do napisania dzisiejszego posta, są jednymi z najczęściej i najbardziej bezczelnie kopiowanych przez sieciówki. Tylko niestety dla klienta bez dbałości o jakość wykończenia i materiału.
Z szeroko prezentowanej zarówno na blogach jak i w prasie kolekcji Isabel Marant wpadła mi w oko marynarka i płaszczyk. O ile płaszczyk pozostanie w sferze platonicznych zauroczeń, to ta marynarka kusi...
Co o niej sądzicie? Macie swojego faworyta z kolekcji?



Tu Harel pisze o ciekawym projekcie na polskim podwórku: Wałbrzyska Fabryka Porcelany Kristoff  zaprosiła do współpracy Anię Kuczyńską. Dzięki wsparciu Karola Śliwki powstały prawdziwe cuda. Serce i  koło: <3. Kristoff to w ogóle marka, którą warto się zainteresować. Flamingi Magdy Pilaczyńskiej na porcelanie Kristoff śnią mi się od dawna.

A tu już całkiem inna współpraca: mój własny Alber Elbaz :-).









wtorek, 22 października 2013

10 rzeczy poniżej 150 złotych, które dodadzą szyku Twojemu mieszkaniu cz. 2

6) Czerń i biel, szczególnie w wydaniu geometrycznym. Ja poszłabym nawet dalej: chętnie pomalowałbym na czarno ściany, ale to chyba nie ta szerokość geograficzna. I tak brakuje nam światła przez pół roku, więc efekt mógłby być opłakany dla psychiki. Jednak klasyczne połączenie czerni i bieli w postaci tkanin we wzory to około milion punktów do szyku.

Dywan Ullgump - Ikea: 89zł


Niestety syntetyczne włosie, ale w naszym budżecie naprawdę ciężko znaleźć naturalny dywan

Poduszka Lampljung - Ikea: 25,99


7) Flora i fauna krajów północnych. Czyli znowu czerń i biel. Brzoza, wilk, jeleń, sowa. Naturalistycznie lub odrobinę bajkowo. Ale zawsze graficznie. Pierwszy był chyba By Nord, o którym pisałam dawno dawno temu tu, ale teraz ma mnóstwo naśladowców.

H&M home - zasłonka prysznicowa 69,90




H&M home - pościel z cienkiej bawełny 129,90



Kubki Magdy Barcik. Dla kogo szop pracz? Może warto zaopatrzyć się w piękną zastawę? Niekoniecznie od razu bardzo poważną 100 częściową z Rosenthala, ale coś co stworzy miły dla oka komplet, a nie przygnębiającą zbieraninę reklamowych kubków godną przymierającego głodem studenta na pierwszej stancji (tak, zgadza się, to był  fragment autobiograficzno - wspomnieniowy).




8) Po tych czerniach i bielach potrzebuję odrobiny koloru. Wszystkim miłośnikom skandynawskich i minimalistycznych klimatów, malującym z upodobaniem ściany na szaro, wbrew lamentom mam, które twierdzą, że "jak w ruskim szpitalu" ;-), polecam kolor żółty. Nawet jeśli na co dzień go nie lubicie (nie mam chyba żadnego żółtego ciucha), spróbujcie. Połączenie jest wspaniałe. Zobaczcie na zdjęciu, dla odmiany modowym.



Efekt osiągniemy na przykład dzięki aksamitnej poduszce ze sklepu Secret Life of Things, lub żółtemu CablePower.



9) Miedź. Blask w tym ciepłym odcieniu już jakiś czas temu zostawił w tyle opatrzone złoto i srebro. Mniej tu klimatu glamour, za to więcej pożądanego ostatnio retro. Jestem zakochana w lampach Toma Dixona, które chyba są sztandarowym przykładem dla tego trendu, ale trzymajmy się naszych założeń. I znów z godnym zastępstwem Dixonowskich kul może być bardzo ciężko w przedziale do 150 złotych, ale za to z drobnymi dekoracjami nie powinno być problemu.

H&M Home           



Kapibara.com.pl

 10) Indywidualność. W sumie od tego powinnam zacząć, ale niech będzie na deser. Pewnie dla każdego, kto choć trochę interesuje się wystrojem wnętrz będzie to oczywistość, ale czasem oferta sklepów (szczególnie jednego) jest tak kusząca, że niepostrzeżenie nasze mieszkanie może przeobrazić się w kopię tego z katalogu. A przecież nie o to chodzi. Dom tak jak strój powinien wyrażać naszą osobowość, abyśmy czuli się w nim dobrze i swobodnie. Nawet jeśli jest nam wygodnie kupić wszystko w Ikea, postarajmy się, aby znalazło się miejsce na pamiątki z podróży, kolekcje, rodzinne zdjęcia, znaleziska z pchlego targu czy dzieła sztuki. Cieszmy swoje oczy i zaintrygujmy trochę naszych gości.