czwartek, 21 listopada 2013

Wokół Amsterdamu

Kolejny już długi weekend mieliśmy okazję spędzić w Holandii, ten niewiele był chłodniejszy od majowego :-). Tym razem jednak skupiliśmy się na zwiedzaniu okolic, a nie samego Amsterdamu. Jeśli tylko macie taką możliwość gorąco polecam. Do dyspozycji jest dobra sieć komunikacji kolejowej dzięki, której można bardzo szybko i prosto dostać się w świat małych miasteczek jak z bajki.
Tym razem w planie wycieczki nie było dzielnicy czerwonych latarni (no dobra, przypadkiem odkryliśmy jeden domek z czerwoną latarnią tuż przy starym kościele w Haarlemie), unoszącego się wokół zapachu marihuany i pielgrzymki od jednego do drugiego multitap baru. Za to nacieszyliśmy się mieszczańskim porządkiem, klimatem dobrobytu, wiejską atmosferą i zapachem żółtego sera :-). Udało nam się zajrzeć do Haarlemu, Lejdy, Marken, Saanse Schans i Edam.
W Haarlemie mieliśmy szczęście być w sobotę, kiedy na rynku i jeszcze jednym pobliskim placyku odbywa się targ. Ślinka ciekła nam intensywnie: pieczywo, oczywiście sery, owoce morza, słodycze (stroopwafel, gofry belgijskie, naleśniki = ślinotok), kwiaty, egzotyczne owoce. Wszystko bardzo klimatyczne, ale autentyczne. Rzeczywiście widać, że mieszkańcy robią tam zakupy.
Jednak bardziej niż Haarlem urzekła na Lejda. Stare uniwersyteckie miasteczko, z kanałami i zaułkami.  Oddawałam się namiętnie obserwacji ludzi, wystaw sklepowych (sery!), dyskretnemu zaglądaniu do domów przez wielkie okna pozbawione firanek (wiem, że to nieładnie, ale nie mogę się powstrzymać. Kto chce, ten ma firanki ;)). Trzeba się po nim po prostu pokręcić, zjeść coś dobrego i cieszyć gwarną atmosferą średniowiecznego miasteczka.
W Saanse Schans spędziliśmy nieco więcej czasu. To skansen tuż pod Amsterdamem, w którym zobaczyć można wiatraki, tradycyjny sposób produkcji sera, sabotów itd. Nie wiem jak to działa, ale już na parkingu w powietrzu czuć było zapach kakao, więc nie mogło mi się tam nie podobać. Bardzo polecam wejście do wiatraka, do popularnego w Holandii sklepu typu supersam Albert Heijn, ale w wersji z przed 100 lat, spacer między domkami, które są zamieszkane. Ja nie oparłam się też pogłaskaniu kózek w zagrodzie, mając dobrą wymówkę w postaci małej towarzyszki. Że niby pokazuję dziecku wiejskie zwierzątka, ha ha, ewidentnie ja byłam ucieszona kozami najbardziej ze wszystkich ;-).
Marken jest bardzo ciekawym miejscem i dojazd do niego przez wioski tak maleńkie, że ciężko uwierzyć, że to nie dekoracja filmowa, również dostarcza niezapomnianych wrażeń. Do 1957 roku, kiedy to usypano tamę czy też groblę, Marken było położone na wyspie i przez to mocno odizolowane od reszty świata. Zachował się tam specyficzny dialekt języka holenderskiego oraz odrębna kultura. Jest tam niezwykle pięknie, choć niestety w listopadzie ciekawe podobno muzeum było już zamknięte i  miejscowość sprawiała wrażenie opustoszałej.
Najbardziej jednak urzekł mnie Edam, zbieżność nazw z serem nie jest przypadkowa. To ciche i malownicze miasteczko z krzywym rynkiem, maleńkimi zwodzonymi mostami, pięknymi domami i kościołami. Trudno mi powiedzieć czym właściwie mnie tak zachwyciło. Chyba największym nagromadzeniem tego, co tak bardzo w Holandii mi się spodobało. Bardzo dekoracyjnymi detalami architektonicznymi, zadbanymi roślinami w pięknych donicach przed drzwiami wejściowymi, niesamowitymi wnętrzami widocznymi przez okna, malowanymi szyldami... A wnętrza... Właściwie w każdym domostwie jest wielkie okno wychodzące na ulice. Czasami jest jakaś firanka lub pas mlecznego szkła, aby zapewnić sobie prywatność, ale wewnętrzny parapet jest w większości przypadków widoczny z ulicy. Służy on ekspozycji różnych kolekcji i elementów dekoracyjnych. Naprawdę robi to wrażenie: od roślin doniczkowych, przez artystyczne szkło, po antyki, rzeźby, saboty, kolekcje starych dzwonków i innych piękności. Pokój na parterze to standardowo salon, czasem połączony z kuchnią. Zajmuje właściwie większą część powierzchni domu i często ma po przeciwnej ścinie wyjście na taras czy ogródek. Sprawia to, że wnętrze jest bardzo jasne i jednocześnie przytulne.



 Lejda










 Saanse Schans




 Marken






 
Edam

czwartek, 14 listopada 2013

Co robię zamiast

W przygotowaniu tekst podróżniczy, a zamiast pisać siedzę i rozkminiam post Marii z Ubieraj się klasycznie o kolejnym kroku do zdefiniowania swojego stylu. Myślę o kilku słowach, które określają mój styl i jest ciężko. Może: ciasno w boczkach, szaro-buro i za krótko ;-)? Żartuję, choć naprawdę znalezienie krótkiej sukienki, która jednak nie będzie skandalizująca, gdy ma się więcej niż 175cm wzrostu nie jest takie proste.
Poza tym czuję zbliżającą się Gwiazdkę: nie, nie przez świąteczne reklamy i czekolady. Przez natężenie, żeby nie powiedzieć brzydko, masakry w pracy. Ale skłania mnie do również do nieco przyjemniejszych przemyśleń: jakie w tym roku sprawić prezenty. Uwielbiam je planować. Niestety często kupuję na ostatnią chwilę. W tym roku naprawdę zacznę wcześniej! Ktoś już kupił coś, czy raczej czekacie przynajmniej do grudnia?
 Tymczasem zamiast kupować mam dziś kolejny zryw minimalizowania dobytku. Często takie zrywy zdarzają mi się po powrocie z podróży. Jak już chyba kiedyś pisałam pobyt w innym kraju czy mieście prowokuje u mnie zazwyczaj podejmowanie postanowień związanych z nazwijmy to szumnie moim stylem życia.  Najmocniej zawsze działa Londyn, ale i tym razem jakieś złączki w głowie mi się poprzestawiały. Będzie o tym więcej. A czy Was obcowanie na przykład z niemieckim porządkiem lub włoskim dolce vita inspiruje do modyfikowania codziennych nawyków lub najbliższego otoczenia?

O tu ilustracja tego jak chciałabym wyglądać, czyli kocham burość:


A tu coś co chyba bardziej by pasowało do mojej fizjonomii:


Kto mnie widział niech się wypowie! Kto nie widział też może, a co tam ;-).






niedziela, 3 listopada 2013

Moda na trójkąty*

Chyba możemy mówić o poważnym trójkątowym trendzie :-). Tapeta i poduszka pochodzą z zachwycającego sklepu Ferm Living. Oni też mają niezłego bzika na punkcie trójkątów...





To tylko kilka przykładów z sieci, ale jest tego naprawdę mnóstwo. Mnie trójkąty urzekły dawno temu. Dla potwierdzenia kubek kupiony w 2009 roku w Brukseli, w firmowym sklepie Cafe Tasse (najlepsza belgijska czekolada w mojej skromnej opinii), ale poduszka to już nowy nabytek z Deco Boko, tajemnicza przesyłka wspomniana w jednym z wcześniejszych postów. Myślę, że całkiem nieźle komponuje się z ikeową na kanapie w tak zwanym pokoju gościnnym ;-) - kto u mnie był, ten zrozumie żart.



Widoczna na zdjęciu hoja dosłownie spadła nam z nieba (bez doniczki), więc przygarnęliśmy bidulę.

* Trochę się martwię, czy ten tytuł nie spowoduje napływu osób zainteresowanych nowymi doświadczeniami erotycznymi ;-). I tak statystyka blogera mówi mi, że odnośnik do mojego bloga jest na jakiejś stronie porno...