poniedziałek, 20 czerwca 2011

Orange Warsaw Festival cz.II

Drugi dzień imprezy równie udany. Największe zaskoczenie Plan B. Ben Drew zaczął raczej spokojnie, można powiedzieć rock&rollowo, w starym stylu, idealnie dopasowanym do jego garniturku i wąskiego krawata śledzia. Skojarzenie miałam z Tomem Jonesem, co akurat jest średnim komplementem w moich ustach. Ale potem... Potem było już coraz ciekawiej. Ostry hip hop, mocne rockowe uderzenie łącznie z przepychankami z kolegami z zespołu na scenie i scoverowane prawie nie do poznania klasyczne hity z dawnych lat jak My girl czy Stand by me. Nie wiem czy Ben ma rzeczywiście takie usposobienie, chce wyeksponować swoją identyfikację z buntem chłopaków londyńskich szemranych dzielnic, czy po prostu coś się stało przed koncertem, ale wyglądał na potwornie wkurzonego w trakcie. Na szczęście nie obniżyło to wartości artystycznej występu. Zaśpiewał też oczywiście swój największy przebój czyli She said. Jeśli ktoś jeszcze nie zna to polecam wyszukać na youtube.
Pewniak: oczywiście Jamiroquai. Tego można się było spodziewać. Dwugodzinne szaleństwo (pod koniec już troszkę chciałam, żeby skończył, abym w  końcu mogła choć na chwilę położyć się na ziemi ;-)  ). Chyba sam Jay był zaskoczony niesamowitą reakcją publiczności, ale muzyka naprawdę porywała do tańca.
Najmniejszy entuzjazm wzbudziło we mnie Sistars. Zaśpiewały świetnie, wyglądały pięknie (Natalia wzbudzała swoją kreacją spore zainteresowanie, szczególnie wśród mężczyzn), muzykę lubię, ale między piosenkami popadały w potworną afektację. Na pewno taki koncert to dla nich ogromne emocje, ale ja jakoś nie mogę słuchać bez zgrzytu zębów jak ktoś opowiada, że tajemnicza siła sprowadziła go tutaj z kanciapy zbitej z desek. No nie mogę, mój cynizm daje o sobie znać i zgrzyta.
I to byłby koniec mojej recenzji. Pozostaje mi czekać na ogłoszenie artystów przyszłorocznego festiwalu.


Zdjęcie www.orangewarsawfestival.pl

sobota, 18 czerwca 2011

Orange Warsaw Festival cz.I

Po pierwszym dniu Orange Warsaw Festiwal, a także małym spontanicznym afterparty u nas trwającym do piątej nad ranem. 
Darowaliśmy sobie koncert uczestników X Factor  na rzecz zebrania sił po tygodniu pracy, aby móc lepiej  cieszyć się Skunk Anansie i Mobym. Stadion Legii świetnie się sprawdził jako lokalizacja festiwalowa. Atmosfera bardzo pozytywna. Zdecydowanie bardziej podobało mi się Skunk Anansie. Skin ma niesamowity głos, ekspresję sceniczną i energię, którą chyba sprowadza z Tajwanu, bo niemożliwe aby natura mogła jedną kobietę obdarzyć taką dawką. Szalała na scenie i wśród publiczności, która trzymała ją na rękach. No i ten zębiasty uśmiech!
Moby tez dał bardzo dobry koncert. Same hity, niesamowite show i głos Joy - nie do podrobienia! Publiczność szalała, a Moby pstrykał fotki pokrzykując co raz "dzikuje, dzikuje, dzikuje!!!"
Dzisiaj niestety dowiedzieliśmy się, że z powodów rodzinnych nie zagra The Streets, którego bardzo chciałam posłuchać. Może w przyszłym roku? 

Fot. Robert Kowalewski / Agencja Gazeta



czwartek, 16 czerwca 2011

Uprzejmie donoszę...

nie mamy jeszcze pełni lata, a ja dziś o jesiennych premierach, czyli nowym zapachu Donny Karan z rodziny jabłkowych. Jednym może osłodzę tą informacją fakt, że to pięknie rozpoczynające się lato kiedyś musi minąć, a innych pewnie po prostu wkurzę samą wzmianką o jesieni, ale zaryzykuję. Tym bardziej, że sam zapach kojarzy mi się raczej z sierpniowym wieczorem przesyconym aromatem w pełni dojrzałych owoców i tokajem popijanym z przyjaciółmi gdzieś na łonie natury. Składniki zapachu: w nucie głowy dominują soczyste jabłka odmiany golden delicious, kwiat pomarańczy i  śliwki mirabelki. Serce to białe róże, lilia, konwalia i waniliowa orchidea (?), baza z nutami piżma oraz drzewa sandałowego i teak. Zapach jest rzeczywiście słodki, ciepły i soczysty. Być może  na moje skojarzenia nieco wpływa złocista kolorystyka flakonu i bardzo sugestywna kampania z Larą Stone. 



Myślę, że szykuje się kolejny wielki sukces marki totalnie eksploatowany przez ulicę, tak jak poprzednie wersje. Chociaż wydaje mi się, że Be delicious broni się przed znudzeniem znacznie lepiej niż na przykład równie popularne Light Blue czy Aqua di Gioia. Oczywiście w moim subiektywnym odczuciu. A Wy jaki zapach czujecie najczęściej na ulicy i w środkach komunikacji publicznej? Pomińmy litosciwie zapach spalin i inne wątpliwej urody aromaty polskiego krajobrazu olfaktorycznego. Za jakim zapachem tęsknicie? Ja czasami wzdycham do zapachu dezodorantu Impulse z polowy lat 90, wersja kiwi... Choć obawiam się, że po latach poczułabym się nim srodze rozczarowana.

środa, 8 czerwca 2011

Moskitiera

Dziś obejrzałam chyba najdziwniejszy film w życiu. Obiło mi się o uszy, że to czarna komedia, ale nic z tego. To zdecydowanie tragikomedia. Jeśli ktoś z Was zapyta co to właściwie za jedna, ta tragikomedia, to wyślijcie go do kina na Moskitierę. Film jest hiszpański i zdobył nagrodę za najlepszy film na festiwalu w Karlovych Varach w 2010 roku. Opowiada o kryzysie w pewnej zamożnej mieszczańskiej rodzinie. Mamy niekochających się już małżonków w średnim wieku, syna nastolatka, który prawie się nie odzywa, popadających w demencję starczą dziadków. Banał można powiedzieć. Nic bardziej mylnego: sposób podania tej historii sprawia, że naprawdę nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Pan domu mocno nieudolnie zabiera się do uwodzenia pięknej gosposi. Chyba sam do końca nie wie, jaką chcę odegrać rolę: kochanka, przyjaciela czy sponsora, więc w ramach zalotów kupuje jej gumowe rękawice do sprzątania. A sceny w której dwie siostry rozmawiają ze sobą o swoich najbardziej traumatycznych przeżyciach są po prostu niezapomniane. Żadna z sióstr tak naprawdę nie słucha drugiej, zagadują się nawzajem tak, aby te wyznania nie zburzyły bezpiecznego status quo, jakkolwiek złe by ono nie było. Patrząc jak bohaterowie nie mogą doliczyć się swoich psów, dokonują eutanazji dzika przejeżdżając po nim samochodem i podejmują dramatyczne życiowe dyskusje w myjni samochodowej widzimy w nich kosmitów. Nikt normalny tak się nie zachowuje. Jednak po wyjściu z kina włączyła mi się żarówka: czy nigdy nie zachowujemy się żałośnie usiłując zrobić na kimś wrażenie? Nigdy nie zdarzyło się być głuchym na argumenty bliskich i zamykać się w kokonie swoich przyzwyczajeń? Nigdy nie wdajemy się w romanse skazane z góry na porażkę? Nigdy nie tracimy głowy w obliczu niespodziewanej sytuacji jaką niewątpliwie mogłoby być potrącenie dzika?
Film naprawdę dziwaczny, ale zaryzykuję i polecam.



wtorek, 7 czerwca 2011

Everyone but us is the enemy

Gęsta sieć intryg, polityka, wojna, zagrożenie czai się na krańcach znanego świata, a do tego nadchodzi zima, która może potrwać nawet kilkanaście lat. Bohaterowie książki "Gra o tron" nie mają łatwego życia. Za to  czyta się to genialnie! Wczoraj skończyłam czytać pierwszy tom i mam syndrom odstawienia, bo drugiej części nie mam pod ręką i nie mogę natychmiast kontynuować. Dodatkowo jestem obrażona na autora za uśmiercenie jednej z moich ulubionych postaci. Obawiam się, że to nie ostatni taki przypadek, bo Martin widocznie nie jest specjalnie związany emocjonalnie ze swoimi bohaterami. Ponadto są dość niestali. Uważasz kogoś za równego chłopa, a on opowiada się po wyjątkowo irytującej stronie. Ech... emocje są spore. 
Polecam nawet tym, którzy nie do końca odnajdują się w klimatach fantasy. Magii tu jak na lekarstwo (przynajmniej w pierwszym sezonie). Więcej podstępu i walki o władzę. Na podstawie książek nakręcono serial, który właśnie jest emitowany na HBO. Poziom adaptacji jest bardziej niż zadowalający.



Zdjęcia kręcono w takich miastach jak: Warzazat, Marrakesz, Valletta, Mdina (Malta), Ballymoney, Belfast, Carncastle, Strangford, Larne, Antrim, Bryansford  oraz w Doune. Główną rolę powierzono Seanowi Beanowi znanemu też pod pseudonimem Boromir. Serial do obejrzenia na HBO oraz portalach z serialami on line. Polecam. Tylko uprzedzam, że nie jest to film dla dzieci. Spore dawki seksu i przemocy.